Jak połączyć powiastkę tendencyjną z polską wersją reportażu gonzo? Trzeba być Jackiem Hugo-Baderem i napisać „Strażników wolności”. Ten „najbardziej brawurowy z polskich reporterów”, jak reklamuje go blurb wydrukowany na tylnej okładce, swój najnowszy tekst poświęcił sceptycznym reakcjom na pandemię Covid-19. Niestety, po lekturze tego wydawnictwa, opublikowanego przez związaną z „Gazetą, której imienia wymawiać nie wolno” oficynę Agora, okazuje się, że to bardzo kiepski tekst. To nawet nie jest reportaż, a jeśli ktoś byłby skłonny w taki sposób określić „Strażników wolności”, to niezwykle słaby. Tak się składa, że znam wszystkie poprzednie książki autora, więc z czystym sumieniem mogę powiedzieć: ta jest najsłabsza.

Mamy zatem do czynienia nie tyle z tekstem reporterskim, co z paszkwilem na wszystkie osoby, które nie kupowały oficjalnej narracji związanej z niedawno zakończoną epidemią, oraz te, które zdecydowały się nie wakcynować eksperymentalnym preparatem. Pojawiają się więc w tym tekście takie postacie jak Pospieszalski, Płaczek, Hałat, Basiukiewicz, a także pewien lekarz z Białegostoku, którego personaliów autor nie zdradza. Opisując ich postacie i poglądy, Hugo-Bader nie stara się nawet na minimum zawiesić swojego sądu. Patrzy maślanymi oczami w obiektyw, zawiesza głos, wzrusza ramionami, czaruje ministrancką powierzchownością – pisze o Grzegorzu Płaczku. Takich uwag do fizjonomii rozmówców jest w „Strażnikach wolności” mnóstwo. Cóż, skoro autor nie potrafi znaleźć merytorycznych argumentów, stosuje te ad personam. Co do swojego zdania, kopiuje oficjalne rządowe komunikaty i kasandryczne słowa ekspertów, którzy jeszcze dwa lata temu wychodzili z każdego medium. Szkoda, że nie zacytował magika, który przed Bożym Narodzeniem 2021 roku stwierdził, że albo twardy lockdown na Święta, albo miliony Polaków umrą. Jakoś nie umarli, a gdy kilkadziesiąt dni później zaczęła się wojna na Ukrainie, cały kowidowy cyrk skończył się jak ręką odjął, bo przecież trzeba było przyjąć uchodźców.

Wydaje się więc, że Hugo-Bader nieco przestrzelił; „Strażnicy wolności” ukazali się już po rzeczonej inwazji. Ta jednak pokrzyżowała szyki kowidiańskim kasandrom. Gdyby nie atak Putina, zupełnie inaczej brzmiałyby słowa ostatniego rozdziału zatytułowanego „Wypad”. To swoisty kuriozalny manifest niewolnika, który nie może zrozumieć, że nie wszyscy chcą żyć w świecie Orwella: I nie zasłaniaj się, moja siostro i mój bracie Polaku, ustawą o RODO, że podczas sprawdzania paszportu covidowego twoja wolność, a także ta ustawa zostaną naruszone, bo wcale nie musisz go pokazywać, tylko, sorry – wypad z tej knajpy, nie macie wstępu do kina i kościoła, nie wchodzicie do pociągu, autobusu, samolotu... Po prostu – wypad! Tak to już jest z tymi libkami z Czerskiej, trochę poskrobać, a wyjdzie brunatna farba.

Jacek Hugo-Bader, Straźnicy wolności, wyd. Agora, Warszawa 2022, ss. 317.


Zaczyna się od spektakularnego odkrycia: pewna partia polityczna chce zdobyć władzę! Potem mamy opisy zakulisowych działań, kopania dołków jeden pod drugim, usuwania i przywracania, a przede wszystkim żądzy rządzenia. No coś takiego! Kto by pomyślał? Konfederacja wybiera się po sukces parlamentarny! Nie może być! Przecież inne partie tego nie robią i pełne są szlachetnych idealistów! I oczywiście pan Marcin Kącki przechodził z tragarzami, wydając swój tekst („Chłopcy. Idą po Polskę”) kilka tygodni przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. To czysty przypadek, a pan reportażysta kierował się zapewne pobudkami z gatunku tych szlachetnych. No wiecie, że faszyzm nie przejdzie oraz osiem gwiazdek i Konfederację.


Kącki już raz, o czym zdołałem się przekonać, był autorem paszkwilu. Mowa o „Białymstoku”, w którym postawił tezę, że stolica Podlasia to czarna dziura, do której wpadli wszyscy polscy antysemici i homofobi. Teraz próbuje po raz kolejny (po drodze były jeszcze wycieczki wrażliwego pana pisarza do Poznania i Oświęcimia, ale nie czytałem) tej samej sztuczki. Przy czym jest niczym inna wrażliwa osóbka – pani reżyser o nazwisku brzmiącym prawie tak samo jak marka sera. Oboje bowiem swoimi ostatnimi wypocinami przekonają tylko wiernych wyznawców, a część niezdecydowanych, za sprawą toporności przekazu propagandowego, zwróci się ku krytykowanej przez nich opcji.

Co więcej, muszę pana redaktora zmartwić, że „Chłopcy”, mimo wielkiego wytężania się, szydery i ironii, nigdy nie staną się dziełem Charliego LeDuffa, ani innych mistrzów amerykańskiego reportażu. Może sobie pan pisarz gonzować, ile fabryka dała, a efekt będzie zbliżony do internetowych wpisów na jakichś sokach z buraka lub w innych gadzinówkach. Co więcej, chaotyczna struktura jego książki (z której połowa opowiada o Korwinie) nigdy nie stanie się syntezą dotyczącą nielubianej przez niego partii. Autor, aby przywalić Konfie, odkurza przebrzmiałe już zjawiska internetowe jak Wykop, red pill, incele, staje również na uszach, próbując powiązać omawianą siłę polityczną z amerykańskimi zamachami dokonywanymi przez sfrustrowanych samotników. Zupełnie przypadkowo przywołuje również znaną piosenkę Kelthuza o Korwinie, bulwersując się jej pierwowzorem, tak jakby obce było mu pojęcie ironii. Kpi w dodatku z problemów współczesnych mężczyzn i nie ukrywa swojego poparcia dla postulatów skrajnej lewicy. Trudno więc jego najnowszą książkę nazwać reportażem; jest to raczej kompilacja kilku losowo dobranych tematów, które nawet nie ujawniają żadnych nowych faktów. Nic bowiem, czego dowiadujemy się o podwójnym życiu Korwina, nie stanowi tajemnicy.

Ci, którzy uważają, że zagraża nam prawicowa dyktatura, z pewnością po „Chłopców” sięgną i stwierdzą, że to bardzo dobra i ważna książka. Może nawet jakaś Julka uroni łzę nad biednymi kobietami, którym Konfa chce uniemożliwić aborcji. Nie zmienia to jednak faktu, że najnowsze dziełko pana Kąckiego to miałka i niezborna opowieść o wyimaginowanym faszyzmie, napisana na polityczne zamówienie i chcąca wpłynąć na wynik październikowych wyborów.

P.S. Oczywiście pan dziennikarz pisze „w Ukrainie” oraz „naukowczyni”. Stwierdza również, nie wiem, w jakim celu, że „ze słuchania heavy metalu” się wyrasta.

Marcin Kącki, Chłopcy. Idą po Polskę, wyd. Znak, Kraków 2023, ss. 386.


Wyobraź sobie, Szanowny Czytelniku, że trafił ci się nagły pobyt w szpitalu, który musi skończyć się skomplikowaną operacją. Leżysz zatem w łóżku, a do sali wchodzi lekarz dyżurny i proponuje dwie możliwości. W pierwszej zabieg będzie wykonywał doktor, który na studiach nie szczędził czasu na naukę i zdał egzamin na ocenę bardzo dobrą, w drugiej – taki, który kończył demokratyczną akademię medyczną, a w niej nie było ani ocen, ani egzaminów. Dyplom dostawali wszyscy. Teraz druga sytuacja: jedziesz ciężarówką z maksymalnym obciążeniem i musisz przejechać przez rzekę. Do wyboru masz dwa mosty: jeden, zaprojektowany przez zdolnego inżyniera, który w małym palcu ma matematykę i fizykę, a w dodatku już na studiach wyróżniał się kreatywnością, i drugi. Ten z kolei stworzył kolektyw inżynierski składający się z osób, których zdolności matematycznych nikt nie badał. Akademia, na której uzyskali dyplomy, nie stawiała ocen i jako wykładowców zatrudniała socjologów i politologów, zamiast fachowców od nauk ścisłych. Banalny wybór, prawda?

Nie dla Mikołaja Marceli, którego „Selekcje” kupiłem, zachęcony uprzednio przez jutubera Krzysztofa Maja, którego zdarzało mi się oglądać i z którym (coraz rzadziej) zgadzam się w wielu kwestiach. Rzeczony twórca internetowy niejednokrotnie przedstawiał Marcelę jako wizjonera, a jego książkę jako niezwykle nowatorską i odważną wizję opowiadającą, jak powinna wyglądać edukacja. Bo z tą ostatnią jest źle. Problem w tym, że nie jestem postmodernistą, a Maj i Marcela to postmoderniści w ścisłym tego słowa znaczeniu. W związku z tym kwestia prawdy, dyscypliny czy kanonu jest dla nich zupełnie zbędna. Widać to doskonale po omawianej pozycji, w której autor ma ochotę skonstruować jakąś pluszową edukację, zakładając, że wszyscy uczniowie to nadwrażliwe śnieżynki, którym jakakolwiek presja kończy się traumą. To tak, jakby nauka nie wymagała żadnego wysiłku. A przecież wymaga sporej ilości „przemocy” (mówił i pisał o tym nieoceniony ś.p. Krzysztof Karoń); bez zmuszania się bowiem rzadko kiedy Kraków zbudowano. Chyba że chodzi w tym wszystkim o to, aby przyszłe pokolenia dostały za darmo jakieś guano-studia, potem dochód podstawowy, konsolę do VR i narkotyki do łapy, a światem zarządzać będzie wąska, naturalnie, wykształcona elita. Marcela uważa również, za Janem Jakubem Rousseau, że ludzie z natury są dobrzy i szlachetni, a psuje ich między innymi szkoła. Z tego względu wpisuje się w utopistyczne koncepcje, które już dawno zostały obalone. Boli również autora, że uczniowie są w szkole oceniani. Pyta więc Marcela, komu to potrzebne, tak jakby nie wiedział, że człowiek jest oceniany przez całe życie i to na wielu płaszczyznach.

Książka Marceli stanowi więc przypis do pomysłów Klausa Schwaba i jego izraelskiego akolity – Harariego. Ukształtowani według opisywanych w niej wzorców edukacyjnych obywatele będą podatnymi na manipulację idiokratami z kieszonkowych miast, wierzącymi w każdą medialną bzdurę i grającymi w gry. Wszak kolega i wierny giermek autora – wspomniany już wyżej Maj – uważa, i to zupełnie na serio, że to właśnie gry komputerowe wymagają największych umiejętności. Co tam książka, to dobre dla elit, plebs ma pykać w gierki i stulić twarz. Po to właśnie powstają takie książki jak „Selekcje”.

Mikołaj Marcela, Selekcje: jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat, wyd. Znak, Kraków 2021, ss. 308.


Na Islandii jest super. Jedna z ulic w Reykjaviku jest wymalowana w kolory tęczy, ksiądz (czy pastor) machaniem pozdrawia paradę równości, chłopcy mogą trzymać się za ręce i nikt im nic nie powie, są wysokie podatki, wszyscy są serdeczni i uśmiechnięci, jest sporo imigrantów i tak dalej, i tak dalej. Ilekroć stykam się z tak zwaną polską szkołą reportażu, wydaje mi się, że już gorzej nie można. Kolejne spotkanie z tą literaturą pokazuje, że dno jest muliste, więc granica, za którą widnieje, przekroczona została jeszcze bardziej. Taka przypadłość to cecha „Islandii i Polaków” napisanej przez dwie autorki, byłe dziennikarki gazety, której nazwy wymawiać nie wolno. A wszystko to publikuje wydawnictwo „katolickie”.

 

„Islandia i Polacy” to banalne czytadło, które aspiruje do bycia rzeczowym reportażem, a staje się, wbrew czy zgodnie z wolą piszących, folderem reklamowym Islandii oraz folderem antyreklamowym Polski. Bo wiecie, w Polsce są wąsate janusze, wszyscy smutni, strefy wolne od LGBT, nielubiana partia u władzy, rozwrzeszczane bachory i prawo dość mocno uniemożliwiające ich zabijanie. A na Islandii, panie kochany, eutanazja, aborcja, narkotyki, pani premier u władzy, fajne zespoły, czyli dolce vita. Wszystkie teksty, z których składa się ta książka, poza jednym, to pean ku czci tego północnego państwa. Każdy z nich pomija trudności, z jakimi musi mierzyć się imigrant, i przedstawia życie w obcym kraju jako niemal bezproblemowe. Dobór rozmówców jest więc jednostronny i chociażby z tego powodu trudno potraktować „Islandię i Polaków” jako rzetelne źródło informacji. Skoro wszyscy są zadowoleni i szczęśliwi, to gdzie ci, którym się nie udało? Owszem, funkcjonują niekiedy jako niechciane tło, rzucające wulgaryzmami, pracujące na budowach. Jeden z bohaterów z przekąsem stwierdza, że jego rozmówca wcale, ach wcale nie zwiedza Islandii, jak on hipsterzyna z otwartym umysłem, bo kładzie rury i nie ma czasu, a poza tym jest zimno i wieje.

 

Książka ta wpisuje się więc jako kolejny dowód na to, że polska lewica brzydzi się robotnikami, którzy brzydko pachną, przeklinają i z pewnością nie słuchają Sigur Ros. I pewnie boją się zaryzykować. Zaryzykować boją się też ci, którzy zostają w Polsce, bo każdy, kto tu żyje, ten frajer. Takie tezy kolejny dowód na odklejenie lwiej części lewej strony politycznego sporu od rzeczywistych problemów. Zamiast trudu imigranta, utrzymującego rodzinę w Polsce, zapieprzającego za najniższe stawki, mamy trud dwóch chłopaków, którzy będąc jeszcze w kraju, nie mogli trzymać się w parku za ręce. A na Islandii mogą! I to jest sukces na miarę naszych możliwości oraz dowód na to, że Polska wuje, a Islandia pany.

 

Aleksandra Kozłowska, Mirella Wąsiewicz, Islandia i Polacy. Historie tych, którzy nie bali się zaryzykować, wyd. Znak, Kraków 2023, ss. 390.

 


Andrzej Bursa napisał w jednym ze swoich wierszy, że ma w dupie małe miasteczka. Nie wiem, co poeta miał wtedy na myśli, ani co chciał przez to powiedzieć. Być może w ten sposób wyraził swój bunt przeciwko prowincjonalności niewielkich ośrodków miejskich. W końcu to nie metropolie, w których na każdym rogu mamy teatr, filharmonię czy inną operę, a w dodatku wszyscy się znają. Ciekawe, co napisał by dzisiaj, bo oprócz tej (jego zdaniem) wady, pojawiła się kolejna, wiążąca się z upadkiem przemysłu oraz kryzysem demograficznym. Bywa bowiem tak, że w małych miastach co czwarta, a nawet co trzecia osoba jest emerytem, i na poprawienie tego trendu się nie zanosi. Nieduże ośrodki nie przyciągają młodych ludzi, którzy w większości wyjeżdżają z nich na studia, po których zostają w większych miejscowościach, albo za granicę. Mówi się w tym kontekście o miastach upadłych lub wymierających, a tej sytuacji na imię zapaść. Prognozy są nieubłagane – nieduże ośrodki skazane są na jeszcze większy kryzys społeczny. Pisze o tym w swojej drugiej książce reporterskiej Marek Szymaniak.


W „Zapaści”, bo taki tytuł nosi to wydawnictwo, pochyla się nad kondycją małych miast i wyciąga przeróżne wnioski. Nie wszystkie jednak bywają tak pesymistyczne. Na wstępie nie sposób nie porównać tego zbioru tekstów z innym, opartym na podobnej konstrukcji, reportażu. Mam tu na myśli „Miasto Archipelag” Filipa Springera. Z tym że autor skupił się w nim na życiu w ośrodkach, które po reformie samorządowej z 1997 roku przestały być stolicami województw. „Zapaść” w większości, poza Przemyślem, skupia się na miastach mniej znanych i ważnych. Pojawiają się w niej między innymi takie nazwy jak Nowa Ruda, Chełmno, Bartoszyce, Grajewo, Hajnówka czy Krasnystaw. Marek Szymaniak, inaczej jak Springer, przyjął problemowy układ swoich reportaży, więc miasta te wracają nieraz w kolejnych tekstach. W ten sposób można spojrzeć, w jaki sposób nawarstwiają się różne problemy. Najważniejszy jest upadek przemysłu i bezrobocie, i to od nich autor zaczyna opowiadać swoje historie. Znamienny jest schemat, w której do połowy lat 90. lokalne fabryki i zakłady działają w miarę prężnie. Potem natomiast, niczym jeździec bez głowy, pojawia się Janusz Lewandowski oraz NFI (Narodowe Fundusze Inwestycyjne). Bohaterowie „Zapaści” opowiadają, że cały ten proceder rzekomego ratowania firm był niczym więcej jak instytucjonalną kradzieżą, która spowodowała, a przynajmniej przyspieszyła ich upadek. Stałym pejzażem większości tych miasteczek pozostają więc ruiny zakładów przemysłowych. Fakt ten, niczym mantra, powraca we wszystkich reportażach, które dotyczą transformacji ustrojowej dokonanej w ostatniej dekadzie XX wieku.

Lecz nie tylko na te problemy zwraca uwagę autor. Jego rozmówcy, a chętnie oddaje im głos, mówią także o smogu, betonowaniu centralnych placów, wycince drzew czy lokalnych układach uniemożliwiających, na wzór rosyjski czy białoruski, funkcjonowanie niezależnego dziennikarstwa. Symbolicznie, to właśnie dwa ostatnie teksty skupiają się na tym problemie, stanowiąc niejako odautorski komentarz dotyczący przecież jego profesji. Wynika z niego, że prasa nie potrzebuje dzisiaj niezależnych żurnalistów, bo nawet jeśli nie jest wydawana przez samorządy lokalne (patologia, z którą w Polsce nikt nic nie robi), to i tak zależna jest od miejscowych przedsiębiorców, którzy w odpowiednim momencie mogą wycofać reklamy i skazać każdy tytuł na klęskę.

Jednak, jak wspomniałem wcześniej, pojawiają się w tych reportażach pewne jasne punkty. Spora część ich bohaterów to ludzie, którzy wrócili, po latach, albo z większych ośrodków, albo z zagranicy. I nawet jeśli ich zarobki są w tym momencie mniejsze (a potrafią być naprawdę niskie, na przykład urzędniczka na rękę dostaje 1.900 złotych!), niższe są też koszty życia czy kupna mieszkania. Ten pozytywny aspekt to, moim zdaniem, najważniejszy sygnał płynący z „Zapaści”. Istnieją bowiem jeszcze ludzie, którym chce się wracać do małych miast, i nawet jeśli nieraz narzekają, a to na zanieczyszczenie powietrza, a to na służbę zdrowia, ich lokalny patriotyzm jest silniejszy. Jednak złudzeń nie pozostawia co innego: bez zmian systemowych, a w kwestii małych miast zmarnowano cały czas po 1989 roku, i tak będą się one wyludniać i starzeć. A siłaczy i siłaczek może w pewnym momencie zabraknąć.


Marek Szymaniak, Zapaść. Reportaże z mniejszych miast, wyd. Czarne, Wołowiec 2021, ss. 244.


Obecnie death metalu słucham mało, z grindcore'a jedynie Napalm Death, ale nie zawsze tak było. Gdy zaczynałem swoją przygodę z ciężkim graniem w 1990 roku, w krótkim czasie, zaczynając od heavy metalu, poprzez thrash metal, dotarłem do gatunku, który odrzucił mnie swoją intensywnością. Jednak wystarczyło kilka miesięcy, abym wsiąkł w takie granie. Death, Obituary, Entombed, Edge of Sanity, Morgoth, Asphyx – zasłuchiwałem się w te kapele. Do żadnej subkultury nie należałem, nie nosiłem się na czarno, nie obchodziła mnie też ani ideologia, ani środowiskowe zasady głoszące, czego warto słuchać, a czego nie. Z tej przyczyny nie przeszedłem fascynacji wątpliwym jakościowo Cannibal Corpse czy nieinteresującym mnie z przyczyn lirycznych Morbid Angel. Słuchałem po prostu muzyki, mając w głębokiej pogardzie jakieś kulty czy uniformizację. Zresztą za chwilę odkrywać zacząłem zupełnie inne dźwięki, a death metal stał się jednym z lubianych przeze mnie stylów w muzyce. Z przyjemnością jednak sięgnąłem po „Oblicza śmierci” Alberta Mudriana, które są najobszerniejszym kompendium wiedzy na temat narodzin oraz ewolucji death metalu. Jest to drugie, uzupełnione wydanie; pierwsze ukazało się około dziesięciu lat temu i nosiło tytuł „Wybierając śmierć”.


Dla kogoś, kto chociażby otarł się o tę stylistykę, jest to pozycja obowiązkowa. Jednak nie tylko dla niego. Każdy, kto słucha szeroko pojętej muzyki rockowej czy popularnej i mieni się jej fanem, winien zapoznać się z tą pozycją. Dla tych, którzy siedzą w takich lub podobnych dźwiekach, będzie to uzupełnienie bądź usystematyzowanie odpowiedniej wiedzy, a ci, którzy lubują się w odmiennej muzyce, będą w stanie zajrzeć do świata, który być może jest hermetyczny, ale za to niezmiernie ciekawy. Death metal bowiem (jak i grindcore) powstał w latach 80. jako produkt ewolucji muzyki metalowej i punkowej. Z jednej strony mieliśmy thrash oraz początki black metalu, z drugiej crust punk – stylistycznie przecież nie tak odległy od tych najbardziej hałaśliwych form muzyki metalowej. To z nich wyewoluował death metal, początkowo tworzony przez zbuntowanych nastolatków, którzy z szokowania uczynili sobie znak rozpoznawczy. Szokowała sama muzyka, niebezpiecznie zbliżając się do zgiełku, szokowały teksty, poruszające tematy bulwersujące oraz skrajne. Szokowały w końcu wokale: bulgoty, wrzaski czy jęki potępieńców. Niektórzy, jak John Tardy z Obituary, młodzieniec o wyglądzie zagubionego chłopca z długimi włosami, wydawał z siebie krzyk godny najbardziej przerażającego zombie polującego na zwierzynę.

I jak to zwykle bywa, początki były najciekawsze i najbardziej twórcze. Najlepsze płyty w tym gatunku powstały w latach 1988-1993, o czym świadczy liczba tych wybitnych, ponadczasowych albumów, wytyczających ścieżki naśladowcom. Potem nastąpił przesyt tego typu graniem oraz kryzys, a zdaniem autora death metal wrócił na prawidłowy tor gdzieś około 1998 roku. Nie do końca się z tym zgodzę, bo uważam, że kryzys oraz uwiąd twórczy trwał nieco dłużej, gdzieś do początków XXI wieku. Z drugiej jednak strony późniejsze albumy ojców założycieli nie były już tak dobre jak ich juwenilia. A powroty po latach, jak At the Gates czy Carcass, były niczym strzał z kapiszona. Autor widzi to jednak inaczej; dla niego większość reaktywacji klasycznych grup deathmetalowych to pozytywne zjawiska owocujące w dodatku bardzo dobrą muzyką. Jest tak faktycznie w przypadku Napalm Death, których ostatnie albumy, wydane w obecnym stuleciu, przewyższają wszystko, co kapela nagrała wcześniej. Jednak ten brytyjski zespół nigdy się nie rozwiązał; w ich przypadku nie ma więc mowy o chwytaniu za instrumenty po kilku czy kilkunastu latach przerwy.

„Oblicza śmierci”, rzecz jasna, nie skupiają się tylko na tych najpopularniejszych zespołach. Autor opisuje w nich scenę brytyjską, amerykańską, holenderską, szwedzką i fińską, co stanowi spore uzupełnienie w stosunku do pierwszej edycji książki. Można by rzec z kolei, że brak tutaj sceny niemieckiej (Morgoth, Dark Millennium, Torchure), francuskiej (Massacra, Misanthrope, Supuration), greckiej (Nightfall, Septic Flesh), a nawet południowoamerykańskiej. Nie czynię z tego braku zarzutu, bo można by tak wymieniać w nieskończoność. Wolę skupiać się na tym, co zostało opisane, a te kilkaset stron druku oraz mnogość czarno-białych zdjęć to jakość sama w sobie. Nie jest to rozdział zamknięty, bo po pierwsze, wciąż trwa, a po drugie, im dalej w las, tym więcej drzew.


Albert Mudrian, Oblicza śmierci. Niewiarygodna historia death metalu i grindcore'u, tłum. J. Kozłowski, wyd. In Rock, Czerwonak 2020, ss. 571.


Rafał Księżyk to bardzo dobre pióro i szkoda, że tak mało pisze o muzyce. Jego artykuły prasowe czy wywiady zawsze dobrze mi się czytało, a to dlatego, że nie tylko biegle posługiwał się barwną polszczyzną, ale miał niebanalny gust. Nie przeszkadzało mi, że często go nie podzielałem, bo pisał na tyle zajmująco, że jego narracja wciągała. Tym bardziej ucieszyłem się, że w zeszłym roku wyszła jego książka zatytułowana „Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993”. Nie dość, że okres ten obejmuje mój pobyt w liceum, co więcej, wiąże się z transformacją z kogoś, kto słuchał muzyki nowofalowej i new romantic, w człowieka lubującego się w ciężkim metalowym łomocie. Przy tym wszystkim nie byłem jednak ortodoksem i dość szybko mój gust stał się bardzo eklektyczny, a ponadto zawsze interesowałem się, co w piszczy w muzycznej trawie, jeśli nawet nie była to moja trawa. Stąd wszystkie nazwy i nazwiska, które przytacza Księżyk, są mi doskonale znane, a dzisiaj duża ich część ma swoje odwzorowanie w mojej płytotece.


„Dzika rzecz” nie jest jednak tylko opowieścią o muzyce. Co najbardziej sobie cenię w tego typu literaturze, to fakt szerokiego kontekstu kulturowego. Ten zaś, z uwagi na transformację polityczno-gospodarczą, był dość interesujący. Zmieniające się błyskawicznie realia gospodarcze, upadki tysięcy firm i zakładów przemysłowych, hiperinflacja czy terapia szokowa Balcerowicza znalazły swoje odbicie w muzyce, tekstach, a także mentalności ówczesnych twórców i fanów. Czasy faktycznie były dzikie, zarówno jeśli chodzi o kapitalizm, jak i kwestie obyczajowe. W początkach lat 90. wolno było więcej. W Telewizji Polskiej pojawiały się libertyńskie programy dla młodzieży, a nocą szaleli Konjo i Skiba, porażając widzów sporą dawką absurdu i groteski. Dzisiaj – nie do pomyślenia. Nawet gdy rządziła AWS, w TVP pojawiały się ciekawe, prowokujące treści kulturalne. Nie jak obecnie, disco polo oraz sylwestry z upudrowanymi trupami. Twórczy ferment tamtych czasów owocował rewelacyjnymi płytami jak „Legenda” Armii, „Cosmopolis” Brygady Kryzys, debiut Kazika (czy ktoś w końcu wznowi jego dwa pierwsze wydawnictwa?) czy zespołu Kinsky. Wulkanami twórczej energii byli T. Love, Kult, Houk, a także bardziej awangardowe grupy jak Bóm wakacje w Rzymie lub Kormorany, piszący muzykę do spektakli teatralnych. Ten ferment był kontynuacją tego, co działo się w latach 80., ale już bez ograniczającej cenzury.

Czteroletni okres opisany w książce jest również specyficzny dlatego, że polska muzyka rockowa (i okolice) stanęła wówczas obiema nogami między radosnym tworzeniem w podziemiu a komercjalizacją. Za kilka lat po tych dzikich czasach pozostały jedynie wspomnienia i jednorodna papka serwowana przez komercyjne radia. W tym czasie w mediach naprawdę wiele przechodziło, również w tych prywatnych. Prezentowana była różna muzyka. Sam pamiętam jak w okolicach 1994 roku w Toruniu powstało Radio Gra, w którym redaktor Mariusz Składanowski prezentował Alternatywną Listę Przebojów, a sama stacja grała odważnie i niekomercyjnie. Dzisiaj to rozgłośnia jak każda inna, z niezapamiętywalnym muzakiem zamiast ambitnych dźwięków.

Autor opisuje również kluby muzyczne, w tym jedno z bardziej znanych miejsc – warszawskie Fugazi. Co ciekawe, ale dla tamtych czasów znamienne, klub ten miał problemy z mafią. W końcu upadł, również z tego właśnie powodu. Upadło również wiele innych miejsc, większość kapel się rozpadła, a ówcześni muzycy poszli inną drogą. Pozostała jednak barwna historia i sporo ciekawych dźwięków, nawet jeśli dzisiaj niektóre z nich się zestarzały i nie robią takiego wrażenia. „Dzika rzecz” zagląda więc w czasy o wiele bardziej kolorowe niż dzisiaj, pełne niespodzianek, ciekawej muzyki i grającej ją naiwnych freaków. Muzyka ta w większości nie była jeszcze produktem komercyjnym, chociaż – o paradoksie – grały ją największe stacje radiowe i telewizyjne w Polsce.


Rafał Księżyk, Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993, wyd. Czarne, Wołowiec 2020, ss. 397.


To, co czasem nie udaje się w powieści, zdaje egzamin w krótszych formach. Ostatnio niezbyt pochwaliłem tekst Wojciecha Kudyby, „Imigranci wracają do domu”, któremu zarzuciłem snujstwo i mało ciekawą treść. Powieść-obrazek to bowiem za dużo, natomiast opowiadania stworzone w tej konwencji bywają przekonywające. I teraz z kolei nieco cieplejszych słów skieruję do zbioru (a może zbiorku) opowiadań rzeczonego autora, wydanego pod tytułem „Kamienica”. Wydaje się, że Kudyba lepiej czuje się w krótszych formach, podobnie jak Wojciech Chmielewski. Obaj są zadłużeni u Marka Nowakowskiego, mistrza opowiadania, całe życie związanego z Warszawą. Obu interesuje codzienne życie zwykłych ludzi, obaj również unikają w swojej prozie awangardowych udziwnień czy obrazoburstwa i dobrze na tym wychodzą. W rezultacie „Kamienica” daje się czytać. Co więcej, nie jest to stracony czas.


Wojciech Kudyba, opisując banał, nie wchodzi na szczęście w publicystyczny ton, chociaż mógłby, bo pierwszy tekst w zbiorku nosi tytuł „Kamienica wyczyszczona na glanc”. Ten bulwersujący temat, którym jest wyrzucanie ludzi z mieszkań, nazwany w mediach czyszczeniem, aż się prosi o emocjonalne przegięcie czy piętnującą złoczyńców groteskę. Udało się autorowi uniknąć każdej z tych pułapek; jego opowiadanie jest intymne, wyciszone, a przede wszystkim oddaje głos bohaterom. Dzięki takiemu rozwiązaniu z łatwością można wyrobić sobie zdanie, przy czym nie jest ono narzucone przez pisarza. W tekście tym poznajemy całą galerię postaci wyrzuconych z tytułowego domu, a życie każdej z nich wydaje się osobnym światem.


Co jeszcze ciekawe, Wojciech Kudyba tworząc cztery odrębne teksty, będące innymi opowieściami, wrzuca do nich tych samych bohaterów. W ten sposób uzyskuje efekt trójwymiarowości, a tytuł zbioru zaczyna mieć nowy sens. Efekt ten jest podkreślony również tym, że każde opowiadanie ma inną główną postać, która w innym utworze może pojawić się tylko w epizodzie. Za pomocą takiej metody fabularnej każdy tekst wzbogaca naszą wiedzę o kolejne informacje dotyczące bohaterów „Kamienicy”. Lektura całości pozwala dopiero na domknięcie niektórych faktów i skompletowanie elementów układanki.

Te fabularne puzzle składają się z historii – jakby to powiedziała współczesna lewica – ludzi wykluczonych, wysuniętych poza nawias, w którym liczy się szybka kariera i życie zgodne z wytycznymi kolorowych magazynów wnętrzarskich. Głos ten, na szczęście dla tekstów, wybrzmiewa intymnie, spokojnie, bez deformacji świata przedstawionego. I pewnie dlatego jest tak szczery.


Wojciech Kudyba, Kamienica, Pewne Wydawnictwo, Kielce 2018, ss. 110.


W kwestii prozy Wojciecha Chmielewskiego mogę powiedzieć jedno: zaczytuję się w jego opowiadaniach, a za powieściami nie przepadam. Krótka forma nie potrzebuje tego, co obszerna fabuła, czyli sensownej, ciekawej akcji, niekoniecznie sensacyjnej, ale po prostu wciągającej. W opowiadaniu można zamieścić obrazek, impresję czy monolog wewnętrzny, który z racji krótkości formy będzie spójny i wciągający. Powieść natomiast żąda więcej, opowiedzenia dłuższej, ciekawej historii oraz przekonywających bohaterów. Co się stanie, gdy tego wszystkiego nie będzie? Może powstać rzecz, omawiana już przeze mnie, jaką jest utwór Wojciecha Kudyby „Imigranci wracają do domu”, czy „Jezioro Dargin” Wojciecha Chmielewskiego. O tym pierwszym pisałem, że cenię sobie jego krótkie formy, a dłuższe mnie nie przekonują. To samo mogę powiedzieć o drugim z nich.


Najnowsza powieść Chmielewskiego, rzeczone już „Jezioro Dargin”, jest typową inteligencką historią. Z hamletyzującym bohaterem, który, niczym postaci polskiego Romantyzmu, nie może sobie znaleźć miejsca na ziemi. Z gonitwą myśli i depresyjnymi stanami. W końcu z wielością odniesień muzycznych, zwłaszcza do wykonawców granych przez radiową Trójkę. Jest więc intelektualnie również pod tym względem. To kolejna spowiedź podstarzałego dziecięcia wieku, urodzonego, jak autor, pod koniec lat 60., załapującego się we wczesnej młodości na fascynację Solidarnością oraz antysystemowość. To również kolejny snuj, czyli literacki odpowiednik kina moralnego niepokoju, które charakteryzuje się tym, że bohater przez całą akcję nic specjalnego nie robi, tylko przegrywa w nierównej walce z systemem i cierpi. Spróbujcie dzisiaj obejrzeć któryś z wczesnych filmów Holland, Kieślowskiego czy Zanussiego. Nie da się już na to patrzeć bez zgrzytania zębami.

Podobny nastrój panuje w „Jeziorze Dargin”. Bohater powieści po śmierci przyjaciela wyjeżdża nad tytułowy akwen przemyśleć swoje dotychczasowe życie i dokonuje z nim rozrachunku. Banał? Oczywiście. W dodatku banalnie przedstawiony, chociaż bardzo dobrze napisany. To trochę jak proza Myśliwskiego, którego fenomenu zupełnie nie rozumiem, a jego powieści nudzą mnie śmiertelnie. „Jezioro Dargin” może nie nudzi aż do zgonu, bo jest o wiele krótsze – Chmielewski, w przeciwieństwie do jego starszego o pokolenie kolegi po piórze, zna umiar i nie tworzy sążnistej proustcczyzny na kilkaset stron. Nie jest to natomiast okoliczność aż tak łagodząca. Powieść ta jest bowiem nieciekawa i nie przynosi żadnego rozwiązania, nie licząc przypadkowego stosunku seksualnego na cmentarzu, który spowodował w bohaterze lekką odmianę nastroju. Cóż, nie każdemu jest dane spółkować z nieznajomą kobietą pośród grobów, skąd więc wiadomo, jak sytuacja ta jest w stanie podziałać na człowieka? Same przemyślenia wewnętrzne i muzyczne odniesienia, to jednak za mało, aby stworzyć interesującą powieść. Ta zaś wymaga pewnej historii, której tutaj zabrakło.

Wojciecha Chmielewskiego przedstawia się nieraz jako pisarza konserwatywnego, przywiązanego do wartości. Podobnie jak Krzysztofa Zanussiego. U obu słyszę jednak pewną fałszywą nutę. Oczywiście, generalnie ich twórczości pod względem moralnym nie sposób niczego specjalnego zarzucić, w końcu ich autorzy stają po jasnej stronie mocy. Diabeł tkwi jednak w szczegółach, a tam co jakiś czas pojawia się drobny element, jakaś pochwała grzechu, co lekko zgrzyta. Nie przemawia przeze mnie purytanin, po prostu od pewnej twórczości wymagam więcej, libertynizm pozostawiając libertynom.


Wojciech Chmielewski, Jezioro Dargin, wyd. Czytelnik, Warszawa 2021, ss. 220.


Im więcej słucham papieża Franciszka, tym jestem coraz bardziej zmieszany. Jego pontyfikat rozpoczął się świeckim „dzień dobry”, zamiast tradycyjnym katolickim powitaniem, odwołującym się do Pana Boga. A potem było jak w filmach Hitchcocka – po trzęsieniu ziemi napięcie wciąż rośnie. Z początku część prawowiernych katolików myślała, że dziwne wypowiedzi pontifeksa trzeba złożyć na karb złej woli dziennikarzy czy niedokładnych tłumaczeń. Natomiast od kiedy, po ogłoszeniu encykliki „Amoris laetitia”, Franciszek w liście do biskupów argentyńskich poparł ich zgodę na udzielanie komunii rozwodnikom żyjącym w nowych związkach, dłużej nie dało się pudrować faktu, że nauczanie papieża rozmija się zasadniczo z teologią katolicką. Jedyne twarde i tradycyjne opinie, jakie wypowiada dzisiaj biskup Rzymu, to te dotyczące aborcji. Z drugiej jednak strony Joe Biden utrzymuje, że podczas rozmowy z papieżem ten nazwał go „dobrym katolikiem”. A jakie poglądy na temat przerywania ciąży ma prezydent USA, wszyscy wiemy. Papieżem Franciszkiem, w związku z tym zamętem, interesuje się dzisiaj wielu katolików, którzy patrzą na Watykan z coraz większą dezorientacją. Jednym z bardziej zaniepokojonych, czemu niejednokrotnie dawał wyraz w swoich książkach, jest włoski dziennikarz Antonio Socci. W wydanej niedawno publikacji „Kościół czasu Antychrysta” kontynuuje swoją myśl.


Punktem wyjścia do rozważań o kondycji współczesnego papiestwa są dla niego dwa, dawno już wydane, dzieła. Pierwszym z nich jest „Krótka opowieść o Antychryście” Sołowiowa, drugą - „Władca świata” Bensona. Każda z nich patrzy na Antychrysta w podobny sposób, zgodny zresztą z biblijną egzegezą. Mianowicie, postać ta jest tyranem. Głosi też humanitaryzm, a jej idee oparte są na falsyfikacji Ewangelii, przez laika nie do odróżnienia od tych chrześcijańskich. W miejscu tym zapewne rodzi się pytanie, czy zdaniem autora, obecny papież mieści się w tej definicji. Odpowiedź Socciego jest negatywna – to nie Franciszek jest Antychrystem. Opinie, które przytacza autor, skupiają się raczej na tym, że papież jest pogubiony, i określają go jako kogoś bliższego działaczowi partyjnemu niż władcy ciemności. Kto nim w takim razie jest? Pytanie to zostaje wciąż aktualne, a autor nie wypowiada się na ten temat jednoznacznie. O czym w takim razie opowiada „Kościół czasu Antychrysta”?

Głównym problemem stawianym przez autora jest zamęt w Kościele katolickim. Kryzys ten ma swoje początki w modernizmie – herezji, która pojawiła się na przełomie XIX i XX wieku. W skrócie, idea ta zamienia miejsca człowieka i Boga, czyniąc tego pierwszego ważniejszego od Najwyższego. Taka zmiana akcentów, dla większości katolików dzisiaj zupełnie niezauważalna, powoduje, że Watykan zaprzestaje mówić o zbawieniu dusz, a wypowiada się o zmianach klimatycznych, przyjmowaniu uchodźców czy preparatach genetycznych, które rzekomo pomagają w walce z najmodniejszą chorobą świata. Książka ta zresztą powstała jeszcze przed programem sanitarnego terroru, zwanym dla niepoznaki pandemią, sądzę zatem, że Antonio Socci patrzy dzisiaj na Franciszka z jeszcze większą dozą krytycyzmu.

Kierowany przez niego Kościół, zdaniem autora, bardziej przypomina kolejną agendę Organizacji Narodów Zjednoczonych niż wspólnotę religijną, której cel powinien być przede wszystkim nadprzyrodzony. W opinii Socciego nauczanie Franciszka stoi również w jawnej sprzeczności z nauczaniem Jana Pawła II, bądź co bądź papieża posoborowego, więc legitymizującego ustalenia Vaticanum II. Czy więc taka wersja Kościoła katolickiego tworzy się po to, aby organizacja ta zachowała swoje istnienie w epoce Nowego Ładu, której początki właśnie się wykuwają? Przemiany dokonujące się w nauczaniu papieskim są zatem ukazane przez Socciego jako nierozerwalnie połączone z przemianami dokonującymi się w świecie. Narracja ta pokazuje, że Kościół katolicki, przynajmniej na szczeblu hierarchicznym, jest kolejną agendą globalistów. Istnieje natomiast druga prawda o Kościele, która każe Socciemu na końcu książki przyjąć optymistyczną postawę. Są nią słowa Jezusa Chrystusa, wypowiedziane do świętego Piotra o bramach piekielnych, które nie przemogą tej wspólnoty. Może dzisiejsza sytuacja, zdaje się pytać autor, to próba mająca przygotować świat do paruzji i test wiary.

Antonio Socci, Kościół czasu Antychrysta, tłum. M. Masny, wyd. AA, Kraków 2021, ss. 261.